Wspierajmy kulturę współdziałania, a nie spółdzielczość jako taką !
Obecny rok, Międzynarodowy Rok Spółdzielczości, sprzyja dyskusjom na temat spółdzielczości,
Dominika Potkańska: W debacie nad kondycją i wizją rozwoju spółdzielczości w Polsce pojawiają się głosy mówiące o pogłębiającym się kryzysie sektora spółdzielczego. Czy rzeczywiście nasza spółdzielczość przeżywa regres? Czy może dostrzega Pan perspektywy odrodzenia ruchu spółdzielczego w Polsce?
Remigiusz Okraska: Polska spółdzielczość jest w mizernej kondycji. Tak po prostu jest i widać to zarówno gołym okiem, jak i w świetle analiz. Zwłaszcza gdy te analizy wykraczają poza liczby. Dawne formy spółdzielczości przeżywają regres lub wręcz znajdują się a skraju upadku. Część z nich, która przetrwała w niezłej kondycji – jak wiele spółdzielni mieszkaniowych, Społem i spółdzielni pracy – miewa niewiele wspólnego z etosem spółdzielczym, z typowymi dlań praktykami i działaniami. Wreszcie część nowych inicjatyw wydaje się tworami dość sztucznymi, stymulowanymi raczej rozmaitymi dotacjami i wsparciem wynikającym z tego, że w „Unii tak robią” niż oddolną aktywnością obywateli. Oczywiście te negatywne tendencje nie dotyczą wszystkich, bo są też spółdzielnie „porządne” zarówno wśród „starych”, jak i w gronie „nowych”. Są również zjawiska dobrze rokujące na przyszłość, jak część spółdzielni socjalnych, grup producentów rolnych czy zalążki naprawdę oddolnego odrodzenia spółdzielczości spożywców. Jednak kondycja sektora jest daleka od ideału.
Na tle innych państw nie wypadamy najlepiej, na co wskazują na przykład dane nt. udziału sektora spółdzielczego w gospodarce. W Polsce spółdzielnie wypracowują 1% PKB podczas kiedy w krajach Unii Europejskiej około 6% PKB.
Jestem sceptyczny wobec mechanicznego porównywania spółdzielczości polskiej z trendami światowymi. Po pierwsze spółdzielczość nie może obecnie znajdować się w rozkwicie, skoro przez 45 lat PRL-u była de facto upaństwowiona i wtłoczona w odgórne ramy- czyli bazowała na mechanizmach destruktywnych – z punktu widzenia wartości, dzięki którym ruch kooperatywny w dawnej przeszłości rozwijał się dynamicznie. Co gorsza, po roku 1989 również nie zaistniały warunki korzystne dla spółdzielczości. Po drugie porównania z trendami światowymi bazują na pewnym idealizowaniu. Czy to trendy kulturowe (indywidualizm, a raczej egoizm), czy procesy ekonomiczne (koncentracja własności i brutalna konkurencja), wszystko to sprawiło, że dzisiaj również tamtejsza spółdzielczość jest inna niż dawniej. Nie chcę wprost powiedzieć, że gorsza, jednak byłbym sceptyczny wobec oceniania jej w kategoriach tylko ilościowych – to, że jest więcej spółdzielców, kooperatywnych form własności czy aktywów na spółdzielczych kontach, jeszcze nie świadczy o tym, że ów ruch przeżywa jakiś znaczący i trwały rozwój. Aczkolwiek bez wątpienia wspólnotowe i zarazem demokratyczne formy własności okazały się dość stabilne, a nawet rozwojowe w dobie kryzysu ekonomicznego w porównaniu z firmami funkcjonującymi wedle zasad neoliberalnego kapitalizmu. To bez wątpienia jest znakomita wiadomość.
A może przyczyna problemów polskiej spółdzielczości leży gdzieś głębiej?
Tak, stan polskiej spółdzielczości jest odzwierciedleniem stanu szeroko pojętego społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. To, że np. spółdzielnie mieszkaniowe często są „martwe”, bo ich członków-lokatorów nie interesuje wspólna własność, współgra z tym, że nie angażujemy się w życie publiczne w innych sferach, poczynając od udziału w wyborach parlamentarnych, a kończąc na wyborach do rad osiedlowych. Nie mówiąc już o formach bardziej aktywnych, jak organizacje pozarządowe, rozmaite akcje społeczne itp., szczególnie te o charakterze mało widowiskowym, wymagające stałego, systematycznego wysiłku. To oczywiście działa również w drugą stronę – jeśli spółdzielnia jest nią tylko z nazwy, a w praktyce stanowi prywatne poletko zarządu, jego krewnych i znajomych, to taka spółdzielnia nie robi tego, co niegdyś było jednym z jej głównych celów, czyli nie uczy aktywności społecznej, zaangażowania, współdecydowania itp., nie pomaga członkowi spółdzielni postać się obywatelem z prawdziwego zdarzenia.
To w jaki sposób można ożywić spółdzielczość w Polsce?
Nie ma dróg na skróty w takich kwestiach, jak tworzenie kultury demokratycznej – to trwa i musi trwać całe lata. Oczywiście można i trzeba ów proces wspierać na rozmaite sposoby. Na pewno prawo musi być przyjazne ludziom niezamożnym, którzy chcą działać razem w sferze gospodarczej na zasadach demokratycznej współwłasności. Kolejna sprawa to klimat kulturowy – konieczne jest promowanie nie tyle spółdzielczości jako takiej, ile w ogóle aktywności społecznej, wysiłku zbiorowego, postaw wspólnotowych. Wówczas organizowanie się ludzi na płaszczyźnie gospodarczej również będzie łatwiejsze i postrzegane jako oczywiste. Dziś natomiast ktoś, kto próbuje działać razem z innymi, nie dla zysku i nie dążąc do celu „po trupach”, jest postrzegany albo jako „frajer” – osoba nieżyciowa, albo podejrzewa się go, że za oficjalną fasadą kryje się jakiś „przekręt”.
Czy Pana zdaniem Polacy są w ogóle zdolni do przestawienia się z takiego myślenia o wspólnotowym działaniu?
Jest to możliwe, lecz wymaga czasu. Z takim postrzeganiem zaangażowania społecznego i w3spółpracy należy walczyć, najlepiej za pomocą pokazywania konkretnych przykładów, udanych inicjatyw. To zadanie dla publicznych mediów, dla procesu edukacyjnego, dla instytucji kulturalno – oświatowych itp. W Polsce mnóstwo postaw czy rozwiązań, które są czymś oczywistym w zamożnych i nowoczesnych krajach, postrzega się jako coś rodem z dawnego ustroju. Jest okrutnym paradoksem historii, że PRL, który powoływał się na hasła socjalne i postępowe, swoja praktyką tak bardzo zohydził społeczeństwu rozwiązania istniejące w niemal każdym nowoczesnym państwie. Normalne nie jest wcale to, że nie istnieje własność publiczna czy własność środków produkcji – normalne jest raczej to, że znaczna część mieszkań w Wiedniu to własność komunalna, że w Niemczech w dużych przedsiębiorstwach istnieją różne formy samorządu pracowniczego, że w niektórych regionach Francji 80-90% rolników to członkowie rozmaitych spółdzielni itd. Jestem jednak dobrej myśli. Rosną pokolenia, które nie pamiętają już PRL-u, za to jeżdżą za granicę i widzą w Anglii nowoczesny supermarket Co – op, we Francji znakomite wyroby spółdzielni rolno-spożywczych, we Włoszech produkty z dumą reklamowane jako „społeczne” itd. Ale to wszystko wymaga czasu, cierpliwości, wytrwałości i pewnej pokory wobec realiów.
Zostańmy przez chwilę przy Wielkiej Brytanii, gdzie trwa obecnie debata nad rządowymi propozycjami polityk wspierających własność pracowniczą w firmach. Tymczasem eksperci podkreślają, że nawet pełna własność pracownicza nie musi wcale prowadzić do ożywienia gospodarczego. Jakie są polskie doświadczenia z akcjonariatem pracowniczym?
Akcjonariat jest nieco mniej wartościową formą współwłasności niż „klasyczna” spółdzielczość, natomiast ma w porównaniu z nią tę zaletę, że bazuje na przedsiębiorstwach już istniejących. Spółdzielnię trzeba powołać, znaleźć dla niej miejsce na rynku itp., natomiast firma, w której mógłby zostać wprowadzony akcjonariat, już działa, jej pracownicy wiedzą, czego się spodziewać, jak ona funkcjonuje, część z nich utożsamia się z zakładem, potrafi wskazać jego słabe strony i nierzadko sensowne pomysły usprawnienia działań.
Co więcej, doświadczenia z akcjonariatem pracowniczym są w Polsce całkiem niezłe. Po roku 1989 powstało sporo spółek pracowniczych i choć do dziś niewiele z nich przetrwało w takiej właśnie formie własności, to historia akcjonariatu pokazała, że „a jednak się kręci”.
Znane i opisane przez naukowców są przyczyny, dla których ta forma się nie rozwinęła. Są wśród nich głównie brak zaplecza kredytowego (spółki pracownicze nie miały środków na modernizację i były nieufnie traktowane przez banki, więc dlatego poszukiwały dużego inwestora prywatnego), brak edukacji pracowników w kwestii myślenia długofalowego (dlaczego nie warto szybko pozbywać się akcji), nieprzyjazne rozwiązania formalnoprawne (brak klauzul, które zabraniałyby szybkiej odsprzedaży akcji czy skupienia ich w rękach kilku osób, zazwyczaj z kadry kierowniczej) itp.
Jednak ci sami naukowcy, m.in. prof. Maria Jarosz, która prowadziła szeroko zakrojone badania spółek pracowniczych, podkreślali pozytywne zjawiska towarzyszące ich funkcjonowaniu. Była to większa identyfikacja z zakładem, zmniejszenie skali różnych zjawisk patologicznych (bumelanctwo, kradzieże, brak poszanowania mienia itp.) i wzrost pozytywnych (lepsza organizacja pracy, zgłaszanie uwag racjonalizatorskich, oszczędność surowców) itp.
Funkcjonowanie spółek pracowniczych umożliwiło też uratowanie wielu zakładów od likwidacji, a w nich samych – znacznie mniej pochopne redukcje zatrudnienia niż w firmach prywatnych o innej strukturze własności. Należy też dodać, że do dziś istnieją spółki pracownicze i część z nich radzi sobie naprawdę dobrze.
A czy w obecnych warunkach rozwój akcjonariatu pracowniczego jest w Polsce możliwy?
Tak, ale pod warunkiem stworzenia lepszego niż poprzednio otoczenia instytucjonalnego tego sektora, dobrego sformułowania prawa itd. W takiej formie mogłyby funkcjonować np. te przedsiębiorstwa, które kolejne rządy próbują sprywatyzować, a nawet – przy zastosowaniu rozwiązań znanych z USA – w spółki pracownicze mogłyby zostać przekształcone te obecne firmy, które z różnorakich względów nie są traktowane przez właścicieli jako przedsięwzięcie długofalowe.
Ale po raz kolejny wracamy do punktu wyjścia: obawiam się, że nie nastąpi to bez znacznej zmiany w takim postrzeganiu gospodarki, które dominuje w Polsce. Dopiero w ślad za odrzuceniem obecnej, bardzo ograniczonej wizji gospodarki rynkowej, pójdą naprawdę dobre ustawy, przepisy, rozporządzenia.
A jaka powinna być rola państwa we wspieraniu podmiotów spółdzielczych?
Uważam, że niekoniecznie powinno to być wsparcie finansowe. Inicjatywy tworzone przez ludzi niezamożnych oraz funkcjonujące na uczciwych zasadach (przestrzegające prawa pracy, rzetelnie płacące podatki itd.) mają nienajlepszą pozycję wyjściową.
Są oczywiście takie formy spółdzielczości, które nie obejdą się bez wsparcia finansowego, np. spółdzielczość produkcyjna (zakup drogich maszyn i urządzeń) czy socjalna (specyficzna sytuacja życiowa jej członków), jednak i wtedy powinno ono podlegać zasadom racjonalności ekonomicznej i efektywności. Nie chodzi mi wcale o to, żeby spółdzielczość była „urynkowiona” i żeby funkcjonowała wedle zasad „wyścigu szczurów”. Mam natomiast na myśli to, że spółdzielczość powinna być – jak nazywał to Jan Wolski – „zbiorową zaradnością”.
Spółdzielczość to nie jest tylko jeszcze jedna z form aktywności rynkowej – ale nie jest też formą działalności charytatywnej. Granty, dotacje, konkursy, ulgi – udział tych czynników ograniczałbym do niezbędnego minimum. Nawet jeśli bez takiego wsparcia rozwój spółdzielczości potrwa dłużej, to ostatecznie będzie on bardziej stabilny i autentyczny.
Niech spółdzielnie będą wspierane rozwiązaniami prawnymi, niech w sytuacji „rozruchu” mogą liczyć na co najmniej takie ulgi, jakie otrzymują firmy prywatne, niech instytucje publiczne zapewniają im realną pomoc wedle faktycznego zapotrzebowania szkoleniowego czy doradczego, niech powstanie przyjazne otoczenie kredytowe dla sektora ekonomii społecznej. Ale niech spółdzielnia działa wtedy, gdy istnieje faktyczne zapotrzebowanie na jej produkty i usługi.
W każdym państwie istnieje grupa ludzi, która wymaga wsparcia socjalnego, zdrowotnego czy jeszcze innego, ale nimi powinien się zająć bądź to sektor publiczny, bądź wyspecjalizowane organizacje pozarządowe, natomiast spółdzielnie to przedsiębiorstwa. Przedsiębiorstwa o szerszych i etycznie wyższych celach niż prywatny biznes, jednak właśnie przedsiębiorstwa, nie zaś „przechowalnie” ludzi, z których problemami państwo nie potrafi lub nie chce sobie poradzić.
Czy pana zdaniem taki dokument strategiczny jak Pakt na rzecz ekonomii społecznej jest potrzebny?
Gdyby miał on określać kierunki działań faktycznie podejmowanych później przez istotnych aktorów życia publicznego, to jest potrzebny. Z dwóch względów. Po pierwsze zamiast „prowizorki” i częstych zmian, dawałby poczucie stabilności i możliwość planowania działań długofalowych, co dla sektora tak wrażliwego, jak ekonomia społeczna, jest ważniejsze nawet niż w przypadku firm prywatnych, z założeniach funkcjonujących w ramach pewnej dynamiki, w tym dynamiki destruktywnej.
Po drugie miałby, przy odpowiednim nagłośnieniu inicjatywy i firmowaniu jej przez poważne podmioty i instytucje, wymiar symboliczny. Do społeczeństwa mógłby wówczas trafić przekaz, że spółdzielczość i jej okolice to nie jest „relikt przeszłości”, ani żadne „dziadowanie” czy „dziwactwo”, lecz ważny sektor życia gospodarczego i społecznego.